255 lat temu, 7 maja 1763 r. w Wiedniu, urodził się Józef Poniatowski. Jeden z największych polskich wodzów był w stanie przeważyć szalę kampanii napoleońskich, z niewielką armią Księstwa Warszawskiego skutecznie stawiał czoła potężnej Austrii. Miał wady, ale był też jedynym Polakiem, któremu koronę polską oferowało dwóch cesarzy.
Pod koniec życia był taki, jakim widać go dziś na pomniku przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie – triumfujący wódz, dający swojej armii znak do ataku. Jako wódz naczelny Księstwa Warszawskiego brał udział w pięciu kampaniach, z których większość istotnie wygrał. Takim człowiekiem stał się jednak dopiero sporo po czterdziestce i był zaledwie sześć lat. Jego wcześniejsze życie to klasyczna biografia opływającego w dostatki, kosmopolitycznego arystokraty, którego szaleństwa na salonach i ulicach Warszawy znakomicie sportretował później Stefan Żeromski w „Popiołach”. Książe co prawda rzeczywiście był znakomitym wodzem, wspaniałym żołnierzem – straceńczo odważnym i wyjątkowo lojalnym – a mimo brylowania na europejskich dworach nie da się też powiedzieć złego słowa na temat jego patriotycznych emocji. Kłopot w tym, że przyszło mu żyć w takich czasach, iż wszystkie najlepsze cechy charakteru, które objawiał w młodości, chcąc nie chcąc musiały pozostać w hibernacji do roku 1806. Ujawnił je dopiero Napoleon Bonaparte.
Pod koniec życia był taki, jakim widać go dziś na pomniku przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie – triumfujący wódz, dający swojej armii znak do ataku. Jako wódz naczelny Księstwa Warszawskiego brał udział w pięciu kampaniach, z których większość istotnie wygrał. Takim człowiekiem stał się jednak dopiero sporo po czterdziestce i był zaledwie sześć lat. Jego wcześniejsze życie to klasyczna biografia opływającego w dostatki, kosmopolitycznego arystokraty, którego szaleństwa na salonach i ulicach Warszawy znakomicie sportretował później Stefan Żeromski w „Popiołach”.
Droga do Polski
Józef Poniatowski urodził się 7 maja 1763 r. w Wiedniu jako syn Marii Teresy Kinsky i Andrzeja Poniatowskiego, brata Stanisława, w momencie narodzin syna będącego generałem w armii cesarskiej. Jego ród nabrał europejskiego znaczenia pokolenie wcześniej, kiedy dziadek Józefa, również Stanisław, poślubił Konstancję Czartoryską. Tytuły książęce – polski i czeski – młody Józef uzyskał jeszcze jako niemowlę, gdy zaś tylko osiągnął pełnoletniość, naturalną koleją rzeczy rozpoczął karierę wojskową. Jako siedemnastolatek został porucznikiem, z kolei osiem lat później był już pułkownikiem, jednocześnie pełnił funkcję adiutanta cesarza Józefa II. Z powodzeniem łączył w tym czasie swoje salonowe talenty z imponującymi zdolnościami wojskowymi. Sławę przyniósł mu zwłaszcza udział w dwóch kampaniach przeciwko Turcji. Nic nie stało na przeszkodzie, by doszedł w cesarstwie austriackim do najwyższych godności i ostatecznie zwieńczył swoją karierę jako jeden z głównodowodzących walkami z rewolucyjną i napoleońską Francją, gdyby nie został nagle wezwany do Polski, co nastąpiło zaledwie rok po jego nominacji na pułkownika.
Książę miał wybór. Nie musiał wyjeżdżać do ojczyzny, o co zabiegał jego stryj, Stanisław August – król Polski. Nie wiemy tak naprawdę, czy przeważyły w tym względzie względy osobiste – Stanisław był formalnie jego opiekunem po śmierci ojca w 1784 r. – czy sentyment do kraju, którego właściwie nie znał, choć był w nim parokrotnie. Obie opcje są prawdopodobne. Jak wskazują jego dalsze losy, dla Józefa czymś niezwykle istotnym była zawsze osobista lojalność. On jeden nie opuścił Napoleona pod Lipskiem. Ale możliwe też, że miał do Polski wpojony przez ojca sentyment. Wiadomo, że od dziecka rozmawiał z nim po polsku i polskim posługiwał się równie doskonale jak niemieckim i francuskim. Jakiekolwiek byłyby jednak tego przyczyny, faktem jest, że w 1789 r. książę stawił się w Warszawie, gdzie uzyskał od stryja nominację na generała-majora reformowanej właśnie (był to drugi rok Sejmu Czteroletniego) armii Królestwa.
Nie zabawił w Warszawie długo. Już w 1790 r. wyjechał na Ukrainę, gdzie objął dowództwo trzecie dywizji bracławskiej i kijowskiej, co stanowiło mniej więcej jedną czwartą całej armii Królestwa. Wiadomo, że wykształcony w armii austriackiej szybko przystąpił do reformowania podległych sobie oddziałów, ale jego rola na Ukrainie była szersza – pod względem politycznym był tam „człowiekiem” króla, mającym temperować tamtejszą, prorosyjską opozycję magnacką. Wszystkie te obowiązki nie powstrzymały go od przyjazdu na moment proklamowania Konstytucji 3 maja, w czym miał podobno bardzo bezpośredni udział. Kiedy mianowicie przemawiali przeciwnicy ustawy, książę dawał umówiony znak żołnierzom zgromadzonym na dziedzińcu zamku, a ci wszczynali wrzawę, zagłuszając ich mowy. Gdy niemal równo rok później, 19 maja 1792 r., granice Polski przekroczyła, wsparta przez targowiczan, 90-tysięczna armia rosyjska, książę Józef Poniatowski jako naczelny wódz polskiej armii na wschodzie, znalazł się na linii frontu. W zwycięstwo nie wierzył. „Pójdę, bom Polak, ale pójdę gorzej jak na śmierć, bo idę na największe niebezpieczeństwo stracenia reputacji” – miał wówczas powiedzieć. I trudno mu się dziwić. Polska armia, mająca zgodnie z konstytucją liczyć 100 tys. żołnierzy, w tej chwili miała ich zaledwie 40 tys., w dodatku wyjątkowo marnie przeszkolonych i jeszcze gorzej uzbrojonych.
Mimo to Polakom udało się odnieść dwa, co prawda raczej symboliczne, ale jednak sukcesy. Pierwszym była bitwa pod Zieleńcami (18 czerwca 1792), której Poniatowski osobiście prowadził atak, co więcej tak brawurowo, że poinformowany o tym król błagał go w liście o większą powściągliwość i nieryzykowanie życia. „Jesteś duszą armii i jeśli ona utraci tę duszę, trupem się stanie” – pisał Stanisław August. Faktem jest też, że targany temperamentem młody wódz stracił z oczu szersze spojrzenie na pole walki i zwycięstwo nie zostało wykorzystane. Jednak znaczne straty wśród Rosjan (ok. 2 tys.) i stosunkowo niewielkie wśród Polaków istotnie podniosły na jakiś czas morale. Być może dzięki temu doszło później do kolejnej ważnej dla Polaków bitwy, pod Dubienką (18 lipca). I tym razem nic nie zostało wygrane, ale kilkugodzinna obrona, dowodzonej przez Tadeusza Kościuszkę dywizji przed pięciokrotnie liczniejszymi oddziałami Rosjan działała na wyobraźnię. Kto wie, jakie byłyby perspektywy tej kampanii, gdyby 23 lipca Stanisław August Poniatowski nie przystąpił do konfederacji targowickiej. Jego bratanek skomentował to krótko, nazywając postępowanie króla „nikczemnością”.
Po zakończeniu działań wojennych książę, podobnie jak spora część jego podkomendnych, udał się na emigrację, choć w odróżnieniu od nich – miał się dokąd udać. Jakiś czas spędził w Wielkopolsce, na dworze księżnej Tekli Jabłonowskiej, następnie gościł w Dreźnie, potem w majątku swojej matki w Doxan w Czechach, wreszcie powrócił do Wiednia. Wiedział, że jako znana postać europejskich dworów i salonów będzie solą w oczach Rosjan, nie spodziewał się jednak zapewne, że uruchomią oni wszystkie kanały dyplomatyczne, by wydalić go ze stolicy Austrii. Ostatecznie osiadł w Brukseli. Warto wspomnieć, że wcześniej, pod naciskiem Targowicy, książę został też wydalony z Warszawy, co miało tę jednak korzyść, że Stanisław August wziął na siebie spłatę długów bratanka i wyznaczył mu więcej niż hojną pensję. Wkrótce miało się to Poniatowskiemu bardzo przydać. Po krótkim epizodzie w czasie insurekcji kościuszkowskiej, kiedy udało mu się odnieść kilka zwycięstw w potyczkach w wojskami pruskimi, wkrótce po klęsce powstania i abdykacji króla książę opuścił okrojoną Polskę, by przez kolejne dwanaście lat nie mieć nic wspólnego z polityką, za to bardzo wiele z salonowym życiem ówczesnej młodej arystokracji.
Władca Warszawy
„Książę Józef jest jedną z najdoskonalszych męskich postaci, jakie widzieć można. Stopa jego, noga cała pełna najpiękniejszego rysunku; odzież przyobleka ją cała jak ulana, leżąc bez najmniejszego fałdka. Kurtka okrywa pięknie jego pierś i ramiona pełne i opina wytworne kształty. Rysy twarzy mają wiele wyrazu męskiego, para czarnych wielkich oczu je ożywia” – pisał jeden z goszczących w Warszawie na początku lat 90. XVIII w. cudzoziemców, i niekoniecznie musi być w tym przesada. Kika lat później niewątpliwie przystojną postać księcia uatrakcyjniły dodatkowo sława bitewna, a także coraz pokaźniejszy majątek. Wszystko to wystarczyło, by Poniatowski był centrum życia towarzyskiego dowolnej europejskiej stolicy, a także bożyszczem kobiet, z czego chętnie korzystał.
„Książę Józef jest jedną z najdoskonalszych męskich postaci, jakie widzieć można. Stopa jego, noga cała pełna najpiękniejszego rysunku; odzież przyobleka ją cała jak ulana, leżąc bez najmniejszego fałdka. Kurtka okrywa pięknie jego pierś i ramiona pełne i opina wytworne kształty. Rysy twarzy mają wiele wyrazu męskiego, para czarnych wielkich oczu je ożywia” – pisał jeden z goszczących w Warszawie na początku lat 90. XVIII w. cudzoziemców, i niekoniecznie musi być w tym przesada.
Lista jego kochanek była długa, choć formalnie związany był z Zofią Czosnowską z Potockich, która stała się też matką jego syna, Józefa Ponityckiego (oficjalnie swojego nazwiska nie mógł synowi nadać, stąd taka jego forma). Klimat życia księcia w tym okresie nieźle oddaje poeta Kajetan Koźmian, który zanotował w swoim pamiętniku: „Trzy były najpiękniejsze młode kobiety w Warszawie: Kosowska, podskarbina koronna, Bielińska z domu [...] Rozalia księżna Lubomirska [...] która później pod gilotyną w Paryżu życie straciła, i Julia Potocka, z domu księżniczka Lubomirska. Te wszystkie i wiele innych dobijały się o serce księcia Józefa. Na jego święto zebrały się raz Pod Blachą, przekupiły kamerdynera, że je wpuścił w niebytności księcia do jego sypialnego pokoju, i w nim sobą samymi i kwiatami łóżko jego uwieńczyły. Gdy wtem książę niespodzianie nadjechał ze swoją faworytą, aktorką Sitańską, i wszedł do pokoju. Spotkanie to nie bardzo było dla obydwu stron przyjemne”.
Ale do romansów dochodziły nieustające zabawy w warszawskim Pałacu pod Blachą, gdzie mieszkał zimą, oraz w pałacu w nieodległej Jabłonnie – gdzie spędzał miesiące letnie. Polowania, teatr, pijatyki, utarczki z pilnującymi porządku pruskimi żandarmami – tak wyglądała codzienność wodza pozbawionego wojny. O klimacie tamtych czasów sporo mówi anegdota o pewnym zakładzie księcia. Założył się on mianowicie, że przejedzie przez Warszawę powozem… zupełnie nago. Mimo że wieść błyskawicznie rozeszła się po mieście, a na ulicach, balkonach i oknach stawiły się tłumy, Poniatowski istotnie przejechał przez Warszawę zupełnie goły, zupełnie nie zwracając uwagi na reputację. A ta zaczynała upadać z coraz większym hukiem.
Powoli ulatniała się pamięć o jego bojowych wyczynach, a coraz bardziej rzucała w oczy codzienność. Trwonienie majątku na hulanki być może by mu wybaczono – był postacią w skali europejskiej, spełniał więc m.in. rolę dzisiejszego celebryty – dostarczanie plotek należało więc w pewnym sensie do jego obowiązków. Wszystkim trudno jednak było się pogodzić z tym, że całkowicie stracił zainteresowanie sprawami Polski. Z zaborcami co prawda nie współpracował – choć gesty w jego stronę wykonywali i Rosjanie i Prusacy – ale też nie wspierał żadnych ruchów niepodległościowych, a do Napoleona i nadziei Polaków z nim związanych miał przez dłuższy czas stosunek najzupełniej obojętny. Sytuację tę zmieniły dopiero bitwy pod Jeną-Auerstadt. Obie rozegrane jednocześnie 14 października 1806 r. przyniosły klęskę armii pruskiej, a niedługo potem wyzwoliły Warszawę. Na okres trzynastu dni – od 14 do 27 listopada książę Józef Poniatowski był władcą niepodległej Warszawy.
Swoją władzę musiał złożyć po wkroczeniu wojsk francuskich, ale był to jednocześnie koniec kilkunastoletniego okresu utracjuszowskiego. Z dekretu Napoleona został dyrektorem Wydziału Wojny w Komisji Rządzącej, która stałą się oficjalnym rządem tzw. Polski pruskiej. Mianowano go jednocześnie dowódcą jednej z trzech Legii, które zaczęto formować z polskich rekrutów – w pośpiechu, bo Napoleon potrzebował żołnierzy. I to pilnie. 14 czerwca 1807 r. z ich udziałem rozegrała się bitwa pod Frydlandem, która zakończyła wojnę i doprowadziła do powstania Księstwa Warszawskiego – państewka kadłubowego i zależnego, ale jednak rządzonego przez Polaków. Poniatowski i tu pozostał dyrektorem Wydziału Wojny, a nawet więcej – naczelnym wodzem armii Księstwa, którą to funkcję przejął od swojego dotychczasowego przełożonego, francuskiego marszałka Davouta. „Mogę wydać najlepsze świadectwo o księciu Poniatowskim. Studiuję go od dawna i być może skutkiem uprzedzeń mojego umysłu powziąłem względem niego podejrzenie. Odkąd jednak sprawy przybierają poważniejszy obrót, ujawnia on w swym postępowaniu otwartość, budzącą pełne zaufanie. Zarzucano mu słabość charakteru, lekkomyślność, ale jest to człowiek uczciwy i człowiek honoru. Oddaję mu dowództwo nad wojskiem” – pisał Davout, całkiem nieźle opisując tu kolejną metamorfozę księcia. Z hulaki znowu został wodzem.
Marszałek Francji
W 1807 r. książę miał 44 lata i stał się nagle najpoważniejszym orędownikiem sprawy polskiej na arenie międzynarodowej, a działał z taką energią, jakby za wszelką cenę chciał przywrócić dawny blask nazwisku Poniatowski – od czasu Stanisława Augusta kojarzącemu się jednoznacznie źle. W styczniu tego roku złożył na ręce przebywającego wówczas w Warszawie Napoleona stosowny memoriał, w którym wspominał o konieczność przywrócenia państwowości Polsce na terenach zaboru rosyjskiego i pruskiego; organizował huczne bale dla francuskiej generalicji i europejskich dyplomatów… Tego ostatniego nie należy lekceważyć. Na takich właśnie balach ważyła się wówczas przyszłość narodów, częściej niż na formalnych konferencjach. Działał również jednak Poniatowski w sprawach bardziej praktycznych. Rozpoczął budowę fortyfikacji, m.in. na Pradze, w Modlinie, Serocku i Wyszogrodzie, a także konsekwentnie rozbudowywał armię polską, która w tamtym momencie liczyła już ok. 25 tys. żołnierzy. I liczba ta rosła. Posiadający naturalną charyzmę Poniatowski osobiście przyciągał do służby młodych ludzi, ale potrafił też robić to subtelniejszymi i bardzo nowoczesnymi metodami. Dzięki niemu np. armia Księstwa Warszawskiego zyskała opinię jednej z najładniej umundurowanych w Europie. W połowie 1808 r. służyło w niej już 30 tys. Polaków. Niestety, kiedy w kwietniu następnego roku granicę Księstwa Warszawskiego przekroczyły wojska austriackie, połowa tej liczby walczyła dla Napoleona w Hiszpanii.
Uderzająca na Księstwo armia arcyksięcia Ferdynanda nie była olbrzymia – liczyła ok. 30 tys. żołnierzy – była jednak dwukrotnie większa niż siły polskie. W tym kontekście bitwa, którą Poniatowski przyjął pod leżącym nieopodal Warszawy Raszynem, była dużym sukcesem militarnym, a przy okazji dowodem na powrót do formy samego księcia. „Około czwartej po południu, w krytycznym momencie bitwy, wśród żołnierzy straży przedniej pojawił się Poniatowski. Zeskoczywszy z konia, stanął w szeregach 1. pułku i chwyciwszy z rąk najbliższego żołnierza karabin, sam poprowadził 1. batalion do gwałtownego uderzenia na bagnety. Nie wyjmując z ust wiśniowej lulki, która miała przejść wkrótce do legendy, doprowadził pod ogniem batalion olszynki i wyrzucił z niej Austriaków. Przywrócona została w ten sposób sytuacja z początku bitwy, a wielogodzinne wysiłki arcyksięcia Ferdynanda okazały się bezcelowe”.
Bitwa pod Raszynem nie zmieniła wyniku wojny, ale była jej ważnym propagandowo akcentem. Niewielkie Księstwo Warszawskie potrafiło się bronić własnymi siłami i powstrzymać armię, bądź co bądź mocarstwa, przed zajęciem stolicy. Warszawę co prawda wkrótce zdecydowano się poddać Austriakom, ale wojna trwała dalej. Poniatowski zdecydował się na uderzenie na Galicję i zrobił to z właściwym sobie impetem. Wojska polskie zajmowały pod koniec maja kolejne miasta: Sandomierz, Zamość i Lwów, w lipcu zaś – Kraków. Ruch księcia okazał się błyskotliwy. Armia Ferdynanda zmuszona była opuścić Warszawę, a niezadługo również granice Księstwa i podjąć walkę w Galicji. 14 października wojna polsko-austriacka zakończyła zwycięstwem Polaków, a terytorium ich państwa powiększyło się o ziemie tzw. Nowej Galicji, czyli obszar trzeciego zaboru austriackiego, powiat zamojski i fragment krakowskiego. Łącznie ponad 50 tys. km².
Bitwa pod Raszynem nie zmieniła wyniku wojny, ale była jej ważnym propagandowo akcentem. Niewielkie Księstwo Warszawskie potrafiło się bronić własnymi siłami i powstrzymać armię, bądź co bądź mocarstwa, przed zajęciem stolicy. Warszawę co prawda wkrótce zdecydowano się poddać Austriakom, ale wojna trwała dalej. Poniatowski zdecydował się na uderzenie na Galicję i zrobił to z właściwym sobie impetem.
Księstwo było niepodległe, ale szykowało się do wojny. Ponieważ starcie Napoleona z Rosją wydawało się nieuchronne, zarówno sam cesarz, jak i Poniatowski inwestowali dużo środków i sił na dozbrojenie buforowego w tej sytuacji strategicznej terenu. Jeśli w 1810 armia polska miała 50 tys. żołnierzy, to w 1812 r. liczba ta podwoiła się. Intensywnie rozbudowywano też fortyfikację i uzupełniano zapasy w magazynach wojskowych. Na cele te ustanowiono nawet specjalne podatki. O znaczeniu ówczesnej armii Poniatowskiego, a jego samego personalnie, najlepiej świadczy, to, że car za pośrednictwem księcia Adama Czartoryskiego namawiał go do przejścia na stronę Rosji, oferując Polsce częściową niepodległość, a jemu samemu najważniejszy urząd lub koronę. Ten sam pomysł miał zresztą Napoleon, który co prawda pierwotnie koronę polską zamierzał dać Hieronimowi Bonapartemu, później jednak zmienił zdanie i – jak mówił: „Prawdę mówiąc, królem Polski powinien być Poniatowski”. Poniatowski propozycję cara odrzucił, a o planach Bonapartego nic nie wiedział. Prawdopodobnie mało go one interesowały, bo w tamtym momencie mentalnie był przede wszystkim żołnierzem, a nie władcą.
24 czerwca 1812 r. armia polska jako część wielkiej armii napoleońskiej wkroczyła do Rosji. Polacy zdobywali w niej Smoleńsk, brali także udział w najkrwawszej bitwie tego stulecia – pod Borodino. 14 września zaś wkroczyli z nią do Moskwy. Poniatowski był wówczas w szczytowej formie jako dowódca. Sam Napoleon wspominał, będąc już w niewoli: „Gdybym, zamiast dawać dowództwo mojego prawego skrzydła księciu Hieronimowi, mianował Poniatowskiego marszałkiem i zrobił go dowódcą całego tego skrzydła, cała wyprawa miałaby zapewne inny przebieg”. Wyprawa jednak jako całość okazała się dramatyczną klęską. 19 października rozpoczął się wielki odwrót, który zdziesiątkował cesarską armię, a w raz z nią i żołnierzy polskich. Piąty Korpus Księstwa Warszawskiego wrócił do stolicy w stanie 400 osób. Nieco wcześniej powrócił również Poniatowski – ciężko ranny w wyniku upadku z konia, ale mimo to pełen energii. Natychmiast ogłosił pospolite ruszenie – co nie uratowało co prawda ziem polskich, ale jednak opóźniło ich upadek, a przy okazji uczyniło go bardziej honorowym.
Mimo wszelkich znamion klęski Napoleona Poniatowski zdecydował się trwać przy cesarzu. Nie był to jedynie rycerski odruch romantycznego ducha, ale też przemyślany strategicznie ruch. Książe zdawał sobie sprawę, że jeśli do sojuszu rosyjsko-pruskiego dołączy Austria, losy armii księstwa będą przesądzone, jeśli zaś znajdzie się ona poza granicami, będzie w stanie kontynuować walkę u boku Francji. Na obronę tego terytorium tej 10-tysięcznej siły i tak nie byłoby już stać. W lutym 1813 r. armia księcia Józefa ruszyła na południe, by rozlokować się początkowo na Śląsku, później zaś przez Morawy i Czechy, stanąć na polu tzw. Bitwy Narodów – pod Lipskiem. To tu właśnie Napoleon zdecydował się mianować Poniatowskiego marszałkiem Francji. Następnego dnia, 19 października, marszałek Poniatowski zginął.
Księstwo Warszawskie praktycznie już nie istniało – zajęte przez Aleksandra I – a formalnie zniknęło z mapy niespełna dwa lata później. Legenda księcia Poniatowskiego rosła za to z każdym pokoleniem.
Francuscy saperzy zbyt wcześniej wysadzili most na Elsterze, odcinając osłaniających odwrót Napoleona Polaków od głównych sił. Mimo znacznych, uwięzionych tu sił (28 tys.) odparcie ataku pruskiego nie byłoby już możliwe. Tak zapamiętał ten moment XIX-wieczny jeszcze historyk Szymon Askenazy: „Ruszył książę dalej pieszo w kierunku Elstery przez błotniste ogrody, już wtedy napełnione tyralierą nieprzyjacielską. Tutaj po raz czwarty odebrał kulę w bok; słaniając się, padł w objęcia paru dotrzymujących mu jeszcze kroku oficerów. Po chwili odzyskał przytomność, dosiadł z trudnością podanego mu, świeżego konia, ale chwiał się na siodle. Ociekał krwią, był już zapewne ranny śmiertelnie, śmierć miał w spojrzeniu i wyrazie; ale na ponawiane błagania towarzyszów nie odpowiadał już wcale, tylko coś z gniewnym uniesieniem mówił bez związku o Polsce i honorze. Wtem na widok nadbiegającej, nieprzyjacielskiej piechoty porwał się raptem ostatkiem sił i skoczył z koniem do Elstery. Tu ostatnią kulę odbiera w lewą pierś, przeszyty na wylot, osuwa się z konia i po krótkim pasowaniu się – znika pod wodą”.
Księstwo Warszawskie praktycznie już nie istniało – zajęte przez Aleksandra I – a formalnie zniknęło z mapy niespełna dwa lata później. Legenda księcia Poniatowskiego rosła za to z każdym pokoleniem.
wlo / skp/